Gwiazda Antoine Griezmanna świeci pełnią blasku. Francuz w spotkaniu przeciwko Elche ustrzelił gola nr 21 i 22 w LaLiga. Nawet najwięksi optymiści prawdopodobnie nie spodziewali się aż takiej eksplozji jego talentu w tym sezonie, który ma zadatki, by stać się ulubieńcem kibiców Rojiblancos na wiele lat. Gdy Panicz zawitał na Vicente Calderon, mało kto wierzył, że stanie się on zabójczą bronią Diego Simeone wymierzoną w defensywę rywali.
Jego naturalna pozycja na boisku oscyluje bliżej lewego skrzydła aniżeli klasycznej „dziewiątki”, toteż bardziej oczekiwano od niego spełnienia się w roli skrzydłowego w postaci asyst, dośrodkowań, rajdów. Jednak Antoine postanowił zrobić znawcom na złość, wywiązując się perfekcyjnie z zadania zdobywania goli (25 we wszystkich rozgrywkach), dokładając do tego 6 asyst. Do tego filigranowy napastnik zadziwił wszystkich swoim zaangażowaniem w poczynania defensywne, w czym na pewno niemała zasługa Cholo.
Wszystkie ochy i achy w kontekście formy Griezmanna są uzasadnione i zrozumiałe, niewątpliwie rozgrywa sezon swojego życia. Jednak przyjrzyjmy się tym, których El Principito wyręcza niejako w wypełnianiu swoich zadań: Mario Mandżukiciowi i Fernando Torresowi. Obaj panowie różnią się od siebie znacząco, mimo zajmowanej tej samej pozycji na boisku i nie chodzi tylko o styl gry czy sposób bycia na boisku. Statystycznie lepiej wypada Chorwat, jednak ciężko o rzetelne porównanie, gdyż Torres dołączył do zespołu w zimowym okienku transferowym. Były napastnik Bayernu w 24 spotkaniach 12 razy wpisał się na listę strzelców, co w przeliczeniu daje gola co 146 minut i 5 razy zanotował ostatnie podanie. Bramka i asysta Torresa w 15 spotkaniach LaLiga wypadają blado, jednak należy pamiętać, iż El Nino częściej rozpoczynał spotkanie jako rezerwowy. Bilans ogólny złotego dziecka Atletico (uwzględniając epizod w Milanie) również na kolana nie powala- 32 mecze, 5 goli i 1 asysta (gol co 320 minut!).
Gdy opadły pierwsze emocje związane z powrotem Torresa do klubu swojego dzieciństwa, przyszła pora na zdroworozsądkowy osąd. Jedni wierzyli w jego powrót do formy prezentowanej w Liverpoolu, inni wątpili. Ciężko powiedzieć na ile przez tych pierwszych przemawiał hurraoptymizm, jednak już dziś wiemy, że Fernando Torres z czasów The Reds- szybki, pewny siebie, przebojowy i skuteczny- jest rozdziałem zamkniętym. Jednak pytanie brzmi czy jest jeszcze z siebie wykrzesać na tyle, by walczyć o pierwszy skład i pomagać swojej drużynie? I czy zasługuje na ów pierwszy skład bardziej niż Mandżukić?
Z pewnością nie można El Nino przekreślać i wysyłać na emeryturę, gdyż futbol bywa przewrotny. Nieraz zdarzało się, by zawodnik spisany na straty odnajdował swoją drugą młodość i w wieku teoretycznie piłkarsko podeszłym czarował niczym brazylijski nastolatek. Co prawda Fernando skutecznością nie grzeszy, to już zaangażowania i determinacji odmówić mu nie można. Od kiedy zatracił swój instynkt, odnieść można wrażenie, że nadrabia go pracowitością i wolą walki. Można powiedzieć, że „robi dużo wiatru” i nawet kiedy jego ataki są chaotyczne, wprowadzają niepokój w szeregach rywali. Pomijając już fakt, ile Torres znaczy dla szatni Atletico, że jest żywą legendą i ikoną Rojiblancos, jego nastawienie na boisku, jak i poza nim wydaje się dokładnie odzwierciedlać oczekiwania Diego Simeone: pokora, skromność, klasa sama w sobie, na boisku zaś walka do upadłego. Nie zapominajmy do tego jak doświadczony jest Hiszpan: mistrzostwo świata, Europy, wygrana Liga Mistrzów- te tytuły mówią same za siebie. Niejeden młokos z cantery Rojiblancos jest zapatrzony w niego jak w obrazek, bo mimo że jego losy nie potoczyły się tak, jak kibice sobie to wyobrażali, to dalej jest idolem.
Napastnika rozlicza się z bramek- i oto naprzeciwko pełnego pasji i zaangażowania Fernando mamy obraz do bólu wykorzystującego swoje atuty Mandżukicia. Statycznego (choć statystyki przebiegniętych kilometrów mówią co innego), ospałego, sprawiającego nawet wrażenie leniwego Chorwata ratują strzelane przez niego bramki. Instynkt strzelecki, siła, dobra gra głową czynią z Mandżu żołnierza Cholo do zadań specjalnych. Należy do nich także o dziwo destrukcja- śmiało można powiedzieć, że SuperMario jest chyba najbardziej wyeksploatowaną defensywnie dziewiątką na świecie. Niestety, często zdarza mu się przejść obok meczu i nie zostawić po sobie żadnego śladu, co po części jest winą „czarnej roboty”, którą wykonuje. Jego krnąbrna natura ma swoje plusy i minusy. Na pewno czyni z niego boiskowego wojownika i twardziela, któremu nie straszny złamany nos czy przepychanki z obrońcami rywala. Z drugiej strony nieraz mówiło się o kiepskiej atmosferze w szatni za jego sprawą. Największą jednak boiskową bolączką Chorwata jest jego szybkość, a raczej jej brak. To między innymi odróżnia go od poprzednich snajperów Atletico- od 20-letniego Torresa poczynając, przez Aguero, Forlana i Falcao, a na „jednoosobowym kontrataku” Diego Coscie kończąc. Brak ruchliwości i czekanie na podanie do nogi bywa w wykonaniu Mandżukicia irytujące, tym bardziej że to jedyny zawodnik Atletico w ten sposób grający.
Warto zauważyć, że kwestia współpracy z Griezmannem wygląda lepiej w przypadku Torresa niż Mandżu, Hiszpan zdaje się mówić w tym samym piłkarskim języku co Francuz, widać między nimi chemię na boisku. Niewątpliwie, Cholo ma ciężki orzech do zgryzienia, kiedy ustala wyjściową jedenastkę. Zarówno jeden, jak i drugi posiadają szereg atutów, jednak prezentują dwa zupełnie odmienne typy napastników. Sezon zbliża się ku końcowi, a okienko transferowe może pomóc Atletico swoją sytuację w ofensywie zweryfikować. Należy pamiętać też, że gdzie dwóch się bije, tam Raul Jimenez może skorzystać.