Mistrz Świata i dwukrotny Europy, zwycięzca Ligi Mistrzów i Ligi Europy – już same te dokonania lokują Fernando Torresa w promilu najbardziej utytułowanych piłkarzy jacy kiedykolwiek biegali po tej planecie. W obliczu niewątpliwej chwały jawi się jednak historia gracza, który od dobrych paru lat zalicza równię pochylą.
Nieraz zastanawiałem się nad przyczyną jego indywidualnego upadku. Historia zna wielu graczy, których zniszczyły nieporadność w życiu osobistym czy kontuzje. Przewinęła się również niemała grupa zawodników grających w tak zwaną „kratkę” przeplatająca bardzo dobre okresy swojej gry z tymi wręcz tragicznymi. El Nino z całą pewnością nie zaliczyłbym do żadnych z powyższych. Jakiś czas temu postanowiłem zakupić biografię wychowanka Atletico, która stała na niewiele wyższym poziomie niż ostatnie dokonania strzeleckie Torresa. Niemniej lektura nie okazała się bezużyteczna, bo pozwoliła spojrzeć na jego karierę z innej strony i pozwolić przeanalizować niemoc w zdobywaniu bramek.
Atletico -> Liverpool -> Chelsea – Łańcuch ukazuje drogę Torresa, która dzięki piłkarskiemu kunsztowi i skuteczności została ukoronowana transferem do ekipy z aspiracjami do najwyższych celów oraz właścicielem niedopuszczającym stwierdzeń „za drogi” czy „nie na sprzedaż”. W Atletico jedyny tytuł jaki udało mu się zgarnąć, to zwycięstwo w drugoligowych zmaganiach. Z kolei w klubie z miasta Beatlesów nie zanotował tryumfu w żadnych rozgrywkach. Wywalczenia Pucharu Wegnera za zajęcie 4. miejsca w lidze angielskiej do sukcesów nie zaliczam. I dopiero na Stamford Bridge Hiszpan mógł urzeczywistnić swoje marzenia o zwycięstwach w piłce klubowej. Zaczęło się od Pucharu Anglii, a kulminacją stało się członkostwo w najlepszej drużynie na Starym Kontynencie w 2012 roku. Wszystko wygląda pięknie, nieprawdaż? Fakty są jednak takie, że wygraną w krajowym pucharze obserwował z poziomu ławki rezerwowych, a w Lidze Mistrzów wszedł, gdy regulaminowy czas gry dobiegał końca. Dopiero podczas finałowej potyczki w LE udało mu się wybiec w podstawowej „11” i strzelić gola.
Wielu ludzi zapewne założyło, że coraz słabszy okres w karierze Torresa jest związany z presją. Tutaj przypominają mi się słowa Jose Mourinho, który o presji mówił następująco: „Na szczycie nie ma presji. Presja pojawia się, gdy jesteś drugi lub trzeci”. Coś w tym jest, że gdy El Nino grał w klubie plasującym się na niższych pozycjach radził sobie znacznie lepiej. Być może właśnie wtedy odczuwał presję, która była dla niego czynnikiem stymulujących do lepszej gry. W Atletico był „złotym chłopcem” i już jako pryszczaty nastolatek nie tylko regularnie wybiegał w składzie Rojiblancos, ale i został kapitanem. Kiedy większość graczy przebija się w niższych ligach, bądź grzęźnie w rezerwach klubowych, on był postrachem bramkarzy ligi hiszpańskiej. Na klubie nie ciążyła presja walki o mistrzostwo, a bardziej o awans do europejskich pucharów. Sam Torres już wtedy był jednak odpowiedzialny za grę zespołu i z roli lidera wywiązywał się nadzwyczaj dobrze. Kapitan klubu z nad Manzanares był nawet łączony z wielkimi ekipami i mógł kilka lat wcześniej, niż stało się to rzeczywiście, dołączyć do Chelsea. Wybrał jednak Liverpool, którego był kibicem. Nawet na odwrocie opaski kapitańskiej w czasie gry dla Atletico widniał lekko zniekształcony tytuł hymnu LFC – „We’ll never walk alone”. Po transferze szybko stał się wiodącą postacią, ale znów jego indywidualne dokonania nie szły w parze z klubowymi. Ówczesny trener Torresa, Rafael Benitez, w swoich wypowiedział nawet się nie starał kryć uwielbienia do umiejętności podopiecznego. Każda pauza napastnika spowodowana przez kontuzje była bolączką dla rodaka.
Miłość miłością, przywiązanie przywiązaniem, ale Torres zarówno w Madrycie jak i Liverpoolu w końcu musiał podjąć decyzję o znalezieniu nowego miejsca odpowiedniego dla swoich umiejętności. W Atletico jego transfer w pewnym czasie był tematem co chwilę wałkowanym. Termin jednak odwlekał niczym budowniczy autostrad w Polsce. Grał tutaj dla ludzi, których znał, a dziadek, pomimo że niespecjalnie interesował się futbolem, był zagorzałym kibicem Atleti. Zaszczepiona miłość i dorastanie w środowisku, które później wprawiał nieraz, choćby na chwilę, w radość pozwoliła zostać żywą legendą. W innym przypadku zapewne odszedłby jeszcze wcześniej, a pobyt w swoim macierzystym klubie traktowałby jedynie jako trampolina do dalszej kariery. Każdy zna takich niewdzięczników. Choćby jednego, którego nazwisko zaczyna się na „A-”, a kończy na „-guero”. Więzi z Liverpoolem miłością już nazwać nie można, ale tak jak jest już wspomniane wcześniej, nie był ten klub Torresowi zupełnie obojętny. Okres gry na Anfield dowodzi również, że to nie kontuzje miały negatywny wpływ na jego karierę. Podczas gry w Liverpoolu trochę pozwiedzał gabinetów lekarskich, ale po powrocie znowu golkiperom rywali przybywało jedno zmartwienie więcej.
W końcu trafił do Chelsea, który to transfer na samym początku miał jedną wadę. Został mianowicie przeprowadzony podczas zimowego okienka transferowego. Wiadomo, że wtedy nie ma czasu na aklimatyzację i zgranie się z drużyną. Jakby tego było mało, transakcja została sfinalizowana 31 stycznia, więc w ostatniej chwili. Ponadto kwota transferu szacowana na 60 mln w unijnej walucie dawała kibicom Chelsea wręcz prawo oczekiwania więcej niż dobrej postawy strzeleckiej. Problem w mojej opinii polegał na tym, że kibiców The Blues bardziej przekonywała cena nowego nabytku niż jego umiejętności. W dwóch wcześniejszych zespołach fani i koledzy niejednokrotnie dawali swoimi wypowiedziami do zrozumienia, że mają do czynienia z jednym z najzdolniejszych i najlepszych piłkarzy globu. Tutaj nie było mowy o większej więzi. Barter był prosty: Torres miał robić swoje, czyli strzelać bramki, a klub pozwolić mu spełnić swoje marzenia. Ponadto zmieniła się sytuacja Torresa, który już nie odczuwał presji jako najważniejszy element układanki. O ile w Atletico był najjaśniejszą postacią, w barwach The Reds wtórował mu jedynie Steven Gerrard, to w Londynie, można śmiało stwierdzić, był jednym z wielu.
Jedyną ekipą stanowiącą realną siłę, w której Torres potrafił się odnaleźć, jest kadra narodowa Hiszpanii, a więc znów drużyna, gdzie liczyło się coś więcej, gdyż reprezentował cały kraj (oprócz Oleguera – jedynego prawdziwego Katalończyka). Z nią sięgał po najważniejsze trofea oraz potrafił walnie przyczyniać się do ich zdobycia. Potwierdzeniem może być choćby tytuł Króla strzelców Mistrzostw Europy rozgrywanych na boiskach Polski i Ukrainy. Ponadto to właśnie Fernando był bohaterem finałowej potyczki ME w 2008 roku, kiedy to zdobył jedynego gola w potyczce z Niemcami dającej Hiszpanom pierwszy medal międzynarodowej imprezy od ponad 20 lat (Medale w piłce nożnej na IO nie są zbyt prestiżowe).
Wielka szkoda, że bohater niniejszej publikacji nie urodził się tak z 7 lat później. Wtedy, w wieku 23 lat, zamiast odchodzić w pogoni za sukcesami, cieszyłby się wraz z Rojiblancos ze zdobycia tytułu mistrzów Hiszpanii oraz wystąpiłby w finałowym spotkaniu z Realem w ramach LM. Życie potoczyło się jednak inaczej, a kariera Torresa utwierdza mnie w przekonaniu, że jest piłkarzem, któremu pewna specyficzna otoczka była potrzebna, aby osiągnięcia indywidualne szły w parze z drużynowymi.
Tak naprawdę Atletico jest jedynym klubem, w którym może jeszcze się odnaleźć, choć nie jest to już ta sama ekipa, którą opuszczał 8 lat temu. Być może pomogłaby mu znów pozycja lidera i człowieka, na barkach, którego jest odpowiedzialność za wynik? Do tego jednak musiałaby się stać jedna z dwóch mało prawdopodobnych rzeczy: a) Simeone szaleje i sprzedaje wszystkich rywali do gry w ataku, nie sprowadzając żadnego; b) Pozostali napastnicy łapią kontuzje.