Praktycznie co sezon kibice Atlético Madryt mają okazję przeżywać co najmniej po dwa starcia z Realem i FC Barceloną. Na temat tej rywalizacji napisano już całą masę artykułów, opracowań, analiz, które z każdym kolejnym spotkaniem okazują się niewystarczające. Ostatnie dziesięć lat pojedynkowania się z Królewskimi i Blaugraną można niestety zwięźle opisać powtarzającym się systemem: klęska, klęska, remis, klęska, szczęśliwa wygrana, klęska, klęska, szczęśliwy remis.
Teraz jednak coraz częściej widać, że dzięki niesamowitej pracy Diego Simeone wszystko zaczyna się powoli zmieniać. Choć stosunki pomiędzy kibicami oraz samymi klubami wciąż są (słusznie) wrogie, to Rojiblancos w końcu wstają z kolan i przestają być dla dwójki hegemonów La Liga chłopcami do bicia. Aktualnie piłkarze z Vicente Caderón zdają się stosować do słów rzymskiego poety Akcjusza: – Niech nienawidzą, byleby się bali.
Superpuchar Hiszpanii 2013 przeszedł już do historii. Mimo tego, że trofeum powędrowało do rąk FC Barcelony, to kibice Atlético Madryt otrzymali odpowiedź na najważniejsze pytanie stawiane przed rozpoczęciem tego sezonu, czyli na co będzie stać Los Colchoneros. Dziś wiemy już, że na dużo. Bardzo dużo.
Po pierwszym spotkaniu na Vicente Calderón największym echem odbiła się wypowiedź Xaviego, który stwierdził, że murawa była za sucha i źle przystrzyżona. W wyniku tak okrutnych zaniedbań on i jego koledzy nie byli w stanie grać należycie w piłkę. Takie stanowisko kapitana Dumy Katalonii ma jednak głębszy podtekst. Każdy, kto oglądał to spotkanie, gołym okiem mógł zauważyć, że to nie nawierzchnia była problemem. Była nim fantastyczna gra podopiecznych Diego Simeone. Cholo ustawił swój zespół perfekcyjnie, dzięki czemu przez ponad godzinę skutecznie udawało się zatrzymywać ataki rywali.
Xavi, jak i cała Blaugrana, był po prostu sfrustrowany tym, że ktoś znalazł na nich sposób i że nie jest to ani Real, ani Bayern, tylko Atlético, które całkiem niedawno ogrywali z palcem w dupie. Zresztą całą teoria o murawie wzięła w łeb na Camp Nou, gdzie na perfekcyjnie przygotowanym podłożu FC Barcelona dalej biła głową w mur. Mało brakowało, a na przerwę Rojiblancos schodziliby z jednobramkowym prowadzeniem.
Oczywiście końcowe fragmenty rewanżowego meczu nie były tym, czego moglibyśmy się spodziewać. Częściowo to wina sędziego, ale również wyniku i ogólnego zmęczenia. Zbyt wiele emocji dało efekt w postaci dwóch czerwonych kartek, wątpliwego rzutu karnego i rozstrzygnięcia, które nie cieszy Los Colchoneros, ale jeszcze mniej może cieszyć Dumę Katalonii. 1-1 i 0-0 to w myśl moich zasad dogrywka, wszak liczenie goli na wyjeździe to głupota. Na obu stadionach bramki mają te same wymiary, na obu gra się po 90 minut jedenastu na jedenastu, a kibice wspierają po równo (raz tu, raz tu).
Z kolei dla zawodników Gerarda Martino to musi być szok. Bezbramkowy remis na Camp Nou to coś, co zdarza się rzadziej niż gol Roberta Lewandowskiego dla reprezentacji Polski. Ostatni raz taki rezultat osiągnęła tam Benfica w grudniu 2012 roku. Jeszcze wcześniej Sevilla w październiku 2011 roku.
Od początku sezonu przekaz jest więc jasny – drużyna Diego Simeone to trzecia siła w Hiszpanii z wyraźnymi ambicjami na jeszcze więcej. Poprzedni sezon nie był chwilowym wygłupem, a efektem konsekwentnej pracy. Real i FC Barcelona doskonale o tym wiedzą, i muszą chyba powoli zapominać o niepodzielnym panowaniu w La Liga. Kwestii finansowych się oczywiście nie przeskoczy, ale przecież po boisku nie biegają pieniądze, a żywi piłkarze. W końcu wielki duet ma konkurenta; ma kogoś, kto potrafi się im przeciwstawić i robi to coraz skuteczniej.
Ostatni raz (nie licząc ubiegłego roku) jakąkolwiek walkę z czołową dwójką nawiązała Sevilla w sezonie 2008/2009. Dopiero po kilku latach hegemoni pojawia się nadzieja na jej ponowne przerwanie. Oczywiście to dopiero początek rozgrywek, ale wyniki mówią same za siebie: 3-1 na wyjeździe z Los Nervionenses, 5-0 u siebie z Rayo Vallecano i momentami bardzo wyrównany dwumecz z Blaugraną. Zresztą Superpuchar Hiszpanii to nie taka odosobniona historia.
Za kadencji Diego Simeone z meczu na mecz prezentujemy się przeciwko Królewskim i Dumie Katalonii coraz lepiej. Wygrana 2-1 w finale Copa del Rey (przerwana passa 14 lat bez zwycięstwa w derbach), nieznaczne porażki 1-2 (gdzie zarówno z FC Barceloną, jak i Realem wychodziliśmy na prowadzenie i graliśmy naprawdę fajny, przemyślany futbol), a nawet sukces Barcy, która na Vicente Calderón pokonała Los Colchoneros 4-1 (gdyby tylko Radamel Falcao miał lepiej nastawiony celownik, to mogło być 3-0 dla nas po pół godzinie meczu).
Przez wakacje wielokrotnie martwiłem się, że słabo wystartujemy w nowym sezonie, że skończy się sielanka i będziemy do końca walczyć o europejskie puchary, jednocześnie starając się w Lidze Mistrzów przynajmniej o trzecie miejsce w fazie grupowej, przeplatając to ze słabymi występami w Copa del Rey. Teraz widzę jednak, że nie dość, że jesteśmy w jeszcze lepszej formie; nie dość, że gramy niezwykle ciekawy futbol, a Diego Costa nie zwalnia tempa; nie dość, że potrafimy niemal perfekcyjnie dostosować odpowiednią taktykę do przeciwnika, to jeszcze Blaugrana i Królewscy najzwyczajniej w świecie naprawdę mogą się nas bać.
I boją, to widać. A że ciągle nas nie lubią i na każdym kroku starają się wbić nam gdzieś jakąś szpilę?
Niech nienawidzą, byleby się bali.