„Thierry Henry z Valmontone”, „Garrincha z Valmontone”, „Florencki Leo Messi” i „Winston Cerci” – to tylko niektóre pseudonimy, które w trakcie swojej kariery otrzymał Alessio Cerci. Choć żaden z Włocha wirtuoz futbolu, a ostatnie trzy lata to raczej niekończące się pasmo upadków, wśród kibiców Atlético tworzy się powoli – ironiczny rzecz jasna – kult 29-latka.
Letnie okienko transferowe tuż po zdobyciu mistrzostwa Hiszpanii nie było dla Rojiblancos łatwe. Z Vicente Calderón pożegnali się m.in. Diego Costa, David Villa i Adrián López, przez co priorytetem stało się wzmocnienie ofensywy. Przyszli więc Antoine Griezmann i Mario Mandžukić, jednak władze klubu uznały, że to za mało. W ostatnim dniu ogłoszono więc pozyskanie Alessio Cerciego, za którego – według różnych szacunków – zapłacono około 14-16 milionów euro.
Właściwie nikt nie wiedział, czego można spodziewać się po Włochy. Z jednej strony był gwiazdą zarówno rewelacyjnego wówczas Torino, jak i wcześniej Fiorentiny. Dla obu tych zespołów rozegrał w sumie blisko 130 meczów, strzelając 37 goli i zaliczając 28 asyst. Jego głównym atutem miała być świetnie ułożona lewa noga, wszechstronność, szybkość i stałe fragmenty gry. Problem polegał jednak na tym, że do Madrytu przyleciał lekko zapuszczony, gdyż w lecie 2014 roku nie przepracował wraz z Bykami okresu przygotowawczego.
Mało kto spodziewał się jednak, że Alessio Cerci będzie aż takim niewypałem. W barwach Colchoenros zadebiutował dopiero w połowie września w przegranym spotkaniu Ligi Mistrzów z Olympiakosem. W lidze potrzebował trzech wejść z ławki, by pokazać się z zabawnej strony. Podczas starcia z Valencią na Mestalla pojawił się na murawie w 67. minucie, by kilkadziesiąt sekund później zarobić żółtą kartkę. W doliczonym czasie gry sędzia ukarał go za celowe zagranie ręką, przez co Włoch wyleciał z boiska jeszcze przed końcowy gwizdkiem.
Dwa tygodnie później strzelił swojego, jak dotąd, jedynego gola dla Atlético, gdy rozbiło ono u siebie Malmö. Do stycznia nie dostawał jednak zbyt wielu szans, by móc zaprezentować pełen repertuar swoich możliwości. W sumie zaliczył ledwie 9 występów, dając się poznać bardziej jako osoba niszcząca płotki (o czym przypomniał zresztą na jednym z niedawnych treningów), dłubiąca w nosie i słabo grające w FIFĘ.
Na początku 2015 roku zdecydowano się go oddać na półtora roku do Milanu, co pomogło zresztą wynegocjować to, że w odwrotną stronę powędrował Fernando Torres. Alessio Cerci na San Siro furory – jak można się domyślić – nie zrobił. Przez rok zagrał w 33 meczach, strzelił 1 gola i przed końcem wypożyczenia został oddany na pół roku do Genoi. O dziwo, szło mu tam całkiem nieźle: w 11 spotkaniach zdobył 4 bramki, do których dołożył 1 asystę. Na drodze do odbudowywania formy stanęła jednak poważna kontuzja kolana, która zmusiła go do operacji i długiej przerwy. Na tyle długiej, że w trakcie ubiegłorocznego letniego okienka nie znalazł on żadnego klubu, przez co musiał zostać na Vicente Calderón.
W Madrycie nie do końca byli z tego zadowoleni. Co prawda zapewniono Włochowi opiekę klubowych lekarzy i dano słowo, że może liczyć na wszelką pomoc w dojściu do zdrowia, ale Diego Simeone nie uwzględniał go w swoich planach na ten sezon. Miano nadzieję, że uda się pozbyć 29-latka w zimowym okienku, zwłaszcza że jest on futbolowym uosobieniem Anthony’ego Benneta. Kanadyjczyk w 2013 roku został wybrany przez Cleveland Cavaliers z pierwszym numerem draftu NBA, przed takimi koszykarzami jak Victor Oladipo, Otto Porter, czy też błyszczący obecnie Giannis Antetokounmpo. Po czterech kompletnie nieudanych sezonach w barwach czterech różnych ekip przeniósł się ostatecznie do Europy i gra teraz w tureckim Fenerbahçe.
Z czasem kibice Rojiblancos zaczęli dość ironicznie odnosić się do obecności Alessio Cerciego w drużynie. Kluczowym był m.in. cytat, który jest przypisany do oficjalnego profilu piłkarza na stronie klubu i głosi: „Presja daje mi motywację do osiągania wielkich rzeczy”. W końcu jednak doświadczonemu skrzydłowemu udało się wrócić do zdrowia, dzięki czemu Diego Simeone nie tylko powołał do na rewanżowy mecz z Guijuelo pod koniec grudnia ubiegłego roku, ale również dał mu wejść na ostatnie pół godziny. Kibice postanowili docenić jego starania i przywitali go oklaskami.
Choć podczas zimowego okienka niemal codziennie mówiło się o tym, że Włoch rozstanie się z Madrytem, to ostatecznie nie skusiły się na niego ani Bologna, ani Lazio, ani żaden inny włoski klub. Na przeszkodzie miały stać wysokie zarobki 29-latka, który inkasuje blisko 3 miliony euro za sezon. Tym samym pozostał on w ekipie Colchoneros, a kibice uznali, że skoro nie można się go pozbyć, to należy obrać inną taktykę i podejść do całej sprawy w jak najbardziej ironiczny sposób.
Prawdopodobnie nie byłoby ku temu żadnej okazji, gdyby nie plaga kontuzji, jaka od dłuższego czasu trapi ekipę Atlético. Chcąc nie chcąc, Cholo w kryzysowych sytuacjach musiał zacząć powoływać Włocha do kadry meczowej. Fani Rojiblancos tylko na to czekali. Podczas rewanżowego spotkania z Bayerem, gdy Alessio Cerci rozgrzewał się przy linii bocznej boiska, z trybun dało się usłyszeć gromkie oklaski i okrzyki „Cholo, wpuść go, no wpuść go”. Były gracz Torino swojej szansy nie dostał, ale na ławkę rezerwowych wrócił w świetnym humorze, uśmiechając się od ucha do ucha.
Serca wyznawców kultu 29-latka zabiły mocniej tydzień temu. Podczas derbów Madrytu podopieczni Diego Simeone przegrywali 0-1, a do końca pojedynku z Realem zostało zaledwie kilka minut. Wówczas kamery wychwyciły, że do wejścia szykuje się właśnie Alessio Cerci. Argentyńczyk postanowił zagrać va banque, a włoskiego skrzydłowego od wejścia na murawę dzieliły sekundy. Niestety na drodze stanął mu Antoine Griezmann, który wyrównał wynik meczu i zmusił Cholo do wycofania tej zmiany i zdecydowania się na coś zupełnie odwrotnego.
Na szczęście dla 29-latka nie musiał on długo czekać na to, by znów dać o sobie znać w LaLiga Santander. Na 15 minut przed końcem wczorajszej potyczki z Osasuną przy linii bocznej pojawił się on, wielki Alessio Cerci. Sędzia dał znak, że można dokonać zmiany, a trybuny oszalały. Witano go nie gorzej niż Fernando Torresa, a każde jego zetknięcie z piłką kwitowane było gromkimi oklaskami. Choć kontaktów z futbolówką miał tylko sześć, a celnych podań dwa na cztery, trybunom Vicente Calderón to wystarczyło. Gdy w samej końcówce rzuty karne marnowali Yannick Carrasco i Thomas, fani jasno dawali do zrozumienia, że tym, który powinien strzelać, jest Włoch.
Po końcowym gwizdku w mediach społecznościowych zwycięstwo nie było najważniejsze. Najważniejszy był kolejny powrót Alessio Cerciego, o którym zaczęto już nawet układać piosenki. Kibice traktują go jak maskotkę, która od czasu do czasu da im nieco zabawy, odwdzięczając się im za otrzymywaną sympatię. W całej układance brakuje już tylko jednego puzzla – strzelonego przez 29-latka gola.