Seria porażek i remisów, a następnie wygrana 3:1 z Saragossą i 4:0 z Udinese Calcio – dwa udane mecze po paśmie niekorzystnych wyników dały wielu kibicom wiarę w to, iż Atletico wreszcie złapało właściwy rytm gry i ustabilizowało formę. Po małych derbach Madrytu te marzenia znów legły w gruzach.
Trener Gregorio Manzano po porażce z FC Barceloną w stosunku 0:5 zdawał sobie sprawę, że podniesienie zespołu z kolan po tak fatalnym meczu będzie bardzo trudne. Nie wiedział jednak, że będzie aż tak trudne. Remis z Sevillą, Granadą i Mallorką oraz porażka z Athletikiem Bilbao pokazały, że przed Atletico jeszcze długa droga i dużo pracy, by móc myśleć o miejscu gwarantującym udział w jakichkolwiek rozgrywkach europejskich. Wielu krytyków pracy Manzano już przed spotkaniem z Saragossą domagało się, by Hiszpan miał na tyle odwagi, by najlepiej samemu opuścić Madryt i zwolnić miejsce komuś, kto ekipę los Rojiblancos poprowadzi lepiej. Kierownictwo klubu nie było jednak w gorącej wodzie kąpane i pozwoliło Gregorio prowadzić czerwono-białych w kolejnym spotkaniu. Efekt – wygrana 3:1 i radość kibiców Colchoneros. Sceptycy nie dali się oczywiście przekonać i dalej sądzili, że to tylko korzystny dla ekipy z Vicente Calderon „wypadek przy pracy”. Kilka dni później w meczu Ligi Europejskiej Atletico zmiotło (nie bójmy się tego słowa!) Udinese Calcio aż 4:0. Przecież takie zwycięstwo z mocnym zespołem w Italii, aktualnym liderem Serie A nie jest dziełem przypadku! Najbardziej śmiali uznali, że z taką formą i taką grą można celować w wygraną w wielkich derbach Madrytu…
Nic bardziej mylnego. Marzenia o pięciu się w tabeli aż do miejsca z cyferką od 1 do 4 zostały rozwiane i roztarte na drobny pył przez Getafe. Ale co to za klub to całe Getafe? Przecież to nie są pretendenci do tytułu, ba, nawet nie pretendenci do zajęcia miejsca gwarantującego rywalizację na arenie europejskiej. Faktycznie, może i nie są to pretendenci, ale żeby myśleć o wygranej z Realem trzeba przebrnąć zwycięsko przez, kolokwialnie mówiąc, „płotki”. Wynik 3:2 osiągnięty przez Getafe, grające bez jednego zawodnika, po raz kolejny obnażył braki Atletico – dziurawą obronę, brak skuteczności pod bramką rywala, waleczności oraz przysłowiowego „zęba”. Klasowy zespół myślący o walce o najwyższe cele jest wręcz zobowiązany, by takie mecze wygrywać, bez względu na to czy gra 11 na 11 czy ma przewagę zawodnika na boisku. Po prostu musi zwyciężać bez względu nawet na fazę księżyca.
Jak szkocka krata jest w tym sezonie to nasze Atletico – efektowna wygrana przeplatana jest z blamażem, cenne zwycięstwo poprzedza wielką wpadkę. Czy taki klub zasługuje na taki los? Czy naprawdę przez tak wiele lat Atletico musiało pracować na jednorazowy sukces w postaci pucharu Ligi Europejskiej i Superpucharu Europy? Czy przez najbliższe kilka sezonów znów będziemy musieli żyć jedynie wspomnieniami pamiętnego sezonu 2009/2010? Módlmy się żeby tak nie było i żeby zbliżające się spotkanie z Celtikiem Glasgow zakończyło się zwycięstwem, które będzie symbolicznym zerwaniem szkockiej kraty z czerwono-białych piłkarzy.
flipsyde017