AS opublikował dziś fragment książki „Hasta siempre, Vicente Calderón”, która od końca września dostępna jest do kupienia zarówno w klubowych sklepach, jak i za pośrednictwem klubowej strony internetowej. Jej autorka, Patricia Cazón, podzieliła się rozdziałem, w którym swoimi wspomnieniami podzielił się kapitan Atlético, Gabi.
„Yo me voy al Manzanares, al estadio Vicente Calderón, donde acuden a millares, los que gustan del fútbol de emoción…
Nie dotarliśmy jeszcze na stadion, ale ja czuję już hymn tętniący we mnie jakby moje ciało chciało wyprzedzić wydarzenia, które mają mieć miejsce za dwie godziny: ostatnia noc europejskich pucharów na Calderón i przedostatnia w ogóle. Było czuć, że to koniec; że temu stadionowi został ten mecz i jeszcze jeden w lidze. Dziś i niedziela, tylko tyle. Do tego dziś chodzi o półfinał Ligi Mistrzów. Rewanż. Kalendarz pokazuje 10 maja 2017 roku, a niebo zwiastuje deszcz. Pełno osób, które odmieniają czasownik „remontar” razem ze słowem „imposible”, bo naszym rywalem jest Real Madryt.
Real, który wygrał z nami trzy lata wcześniej w finale w Lizbonie. Real, który dwa lata później zwyciężył nas w Mediolanie. Real, który tydzień wcześniej wygrał na Bernabéu 3-0.
Real… Ale co to dla nas znaczy? Jesteśmy Atleti i nie znamy słowa „imposible”. „Musimy uhonorować ten herb” – powiedziałem rano chłopakom. Uhonorować, rywalizować, oddać mu duszę. Uszlachetnić koszulkę, którą nosimy. Umrzeć, umrzeć, umrzeć. Nie liczy się dziś nic innego, nie liczy się rywal. Rozmawiałem też ze wszystkimi, gdy spotkaliśmy się w hotelu. Lubię to robić przed ważnymi meczami. Zebrać ich: czasem część, czasem wszystkich. Wyznać im co czuję, czego oczekuję od zespołu, przekazać im jak ważne jest dla mnie dane spotkanie i chwile, które są przed nami. Lubię robić szczególne rzeczy, nie uniknę tego. Biją we mnie dwa serca. Jedno w klatce piersiowej, będące mięśniem pompującym krew. Drugie w materiale, w opasce kapitańskiej z wielkim „C”, którą noszę od pięciu lat. Czasem to ono bije szybciej.
…Porque luchan como hermanos, defendiendo sus colores, en un juego noble y sano, derrochando coraje y corazón…
Autobus zaparkował i jesteśmy już w środku. Poczciwe boisko obejmuje nas, utula jakby miało w sobie życie, co nie jest w zasadzie niemożliwe. W październiku skończy 51 lat i bije, wyrywa się tak samo jak to serce w mojej opasce; i chce wygrać z Realem w swoich ostatnich derbach, ostatniej nocy europejskich pucharów, czując brak tego Pucharu Europy. Idę do szatni i rozpoczynam swój rytuał: przebieram się jako jeden z pierwszych i idę sam do wielkiego pomieszczenia, które pierwotnie było miejscem, gdzie rozgrzewała się drużyna. Leżę na macie, robię kilka brzuszków. Myślę, myślę, myślę. „Real, ostatnie derby, ostatnia noc europejskich pucharów, uhonorować ten herb…”.
Gubię się w liczeniu brzuszków.
Po dziesięciu-piętnastu minutach wracam do zespołu. Idę do mojej szafki: z jednej strony jest Moyá, z drugiej korytarz. Gdy Cholo staje na środku, by wygłosić mowę, wygląda spokojnie. Na wstępie mówi nam, że jego słowa nie mają znaczenia, że wszystko zostało już powiedziane. Oczami wskazuje na to, co jest nad nami: kibice, którzy powoli wypełniają stadion i których głos przenika przez beton.
…Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid…
Wchodzimy do tunelu. Pierwsza rzecz, którą się tam spotyka to czarno-białe zdjęcie Gárate, który świętuje strzelenie gola. Potem są kolejne fotografie: Luis, Adelardo, nawet ja: trzy lata wcześniej stoję na szczycie pomniku Neptuna, gdy świętowaliśmy mistrzostwo wywalczone na Camp Nou po golu Godína. Tunel prowadzący na murawę to moje ulubione miejsce na Calderón. Klub udekorował je tymi zdjęciami dwa lata temu i zawsze je podziwiam. Każdy krok to emocje. Dziś nie mogę dać się rozproszyć, muszę pozostać skupionym. Nie mogę. Mam opaskę na ręce i ona musi wspierać zarówno mnie, jak i moich kolegów.
…Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid… Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid…
Boże, jakie tam było powietrze: wypełnione okrzykami „Atleeeti, Atleeeti”. Myślę, że trybuny myślą w ten sam sposób co my. Czeka na nas finał w Cardiff jeśli tylko przez najbliższe 90 minut odwrócimy wynik w tę przedostatnią noc w historii Calderón. Każde tyknięcie zegara odbiera nam ten stadion. Zanim wchodzę na murawę, wzrokiem szukam na trybunach mojej rodziny. Pozdrawiam ich, oni pozdrawiają mi. Moja żona, moje dzieci, moi rodzice. Za moimi plecami na środku boiska powiewa wielka płachta imitująca piłkę, a z głośników leci hymn Ligi Mistrzów. Ten stadion słyszy go po raz ostatni. Patrzę przed siebie na wypełnione trybuny, na niebo, które zwiastuje deszcz, choć na razie nie pada. Patrzę, widzę i nagle wielkie „Ufff” wypełnia moją głowę: będę ostatnim kapitanem Atleti na tym stadionie, gdzie przeżyłem najlepsze chwile mojego życia; gdzie mój klub, najlepszy na świecie, zamyka jego pięćdziesięcioletnią historię dwoma meczami i dziś jest jeden z nich. „Ufff, ufff, ufff”.
„Sędzio, gwiżdże pan już. Tych jedenastu w czerwono-białych koszulkach się nie boi”. Finał w Mediolanie? Przeszłość. Lizbona? Największy ból i cios stracić coś, co mieliśmy w rękach; ale przetrwaliśmy i znów jesteśmy tutaj. Dziś ja i każdy z moich kolegów chce być jak Luis przeciwko Cagliari. Odwrócić 0-3, ograć Real tej nocy i zagrać w Cardiff.
Rozbiegamy się po murawie, moje miejsce jest w środku. Trzeba jak najszybciej odbierać piłkę: im szybciej to zrobię, tym szybciej inni nabiorą pewności siebie. Moja opaska bije w rytmie mojego serca. „Pam, pam, pam”. Miesza się z dopingiem a capella z trybun.
…Jugando, ganando, peleas como el mejor…
By uhonorować ten herb, wszyscy wiemy, co trzeba zrobić: „szybki gol, szybki gol, szybki gol”. Zajęło nam to tylko dwanaście minut. Rzut rożny, który wykonuje Koke. Jak zawsze ustawiam się tak, by w razie czego zebrać wybitą piłką i moja perspektywa jest idealna: widzę wyskok Saúla, bezkompromisową główkę i piłkę w siatce. Jest 1-0, szybki gol, wszystko zgodnie z planem. „Ufff” z mojej głowy jest teraz niesione na ustach wszystkich. Pięć minut później widzę Torresa wbiegającego w pole karne. Powala go Varane, rzut karny. Biegnę do sędziego, mówię, a właściwie krzyczę: „Karny, ka-rny!”; ale arbiter zdążył już użyć gwizdka. W trakcie sezonu zmarnowaliśmy wiele jedenastek i wiedziałem o tym. Widzę jednak jak Griezmann ze spokojem bierze szybko piłkę i ustawia ją na wapnie. Podbiega, strzela, piłka w siatce. Keylor Navas jest niepocieszony. Jest 2-0, już 2-0. Patrzę na zegar: szesnasta minuta. Patrzę i czuję, że to zrobimy, że to się naprawdę wydarzy.
Remontada, Cardiff.
Potrzebujemy tylko jednego gola do dogrywki. Tylko jednego.
Realu nie ma, wymazaliśmy go z boiska. Dziś może padać, ale na pewno nie na nas. Dzisiejsza noc jest nocą Rojiblancos. „Ufff”.
Chcieliśmy dojść do drugiej połowy z takim wynikiem, jaki mieliśmy: 2-0. Rywale są zdenerwowani. Przespaliśmy piłkę, mecz, gdy zegar zbliżał się do 45. minuty. Jest 42. minuta, gdy wracam ze środka pola, a moją drogę przecina Godín: biegnie do lewego narożnika pomóc Saviciowi i Giménezowi, którzy są blisko Benzemy. Ma piłkę, ale naszych jest trzech; trzech naszych i piłka przy jego nodze będąca centymetry od wyjścia poza boisko. Myślę, że to niemożliwe, że się przedostanie, niemożliwe. On to jednak zrobił. Zrobił to i choć Oblak odbił pierwszy strzał, przy dobitce Isco był bez szans. Jest 2-1. Niebo jak wielki głaz spada mi na ramiona.
…Porque siempre la afición, se estremece con pasión, cuando quedas entre todos campeón…
Gol sprawia, że nagle jesteśmy nadzy. Wracamy do początku: znów potrzebujemy trzech goli. Trzech kolejnych goli przy pozostałych czterdziestu pięciu minutach.
Gdy po przerwie wróciliśmy na boisko, wziąłem oddech i całe życie przebiegło mi przed oczami jak niemy klip wideo, który jeszcze mocniej związuje mnie z opaską na ramieniu.
Leganés. San Eladio, ten kościół obok mojego domu. Grupa znajomych moich rodziców i ich dzieci. Leganés i jeden pomysł: założyć zespół, w którym dzieci mogą grać w piłkę w zorganizowany sposób; nie na ulicy, nie między samochodami, nie bez nadzoru. Ziemiste boiska, poranki i piłki, które po deszczu ledwo unosiły się nad ziemią. Pedro i José, pierwsi trenerzy. Leganés i muzyka w moim domu: hymn Atleti (choć tata mówi, że jest za Barceloną, wiem, że kłamie – najbardziej podskakuje na kanapie, oglądając w telewizji Rojiblancos). Leganés, San Eladio i nagle Amorós, wejście do szkółki Atleti. Amorós i mój ojciec przedkładający odwożenie mnie każdego ranka na treningi do Cerro ponad swoje własne życie. Cerro, Mundial U-20, granie z Ceskiem, Iniestą, Juanfranem. Debiut w pierwszym zespole w Sewilli: dwadzieścia lat na karku, jedno zdjęcie i dwóch kompanów: Simeone i Burgos. Wypożyczenie do Getafe i powrót na Calderón. Szare lata i rzeczy, które nie chciały wyjść. Spakowana walizka i wyjad na Północ, numer 14. Nigdy nie myślałem, że będzie ze mną na zawsze, ale jest 2007 roku, w Saragossie nie nosił go nikt, więc go wybrałem i był mój. Cztery lata w Saragossie, gdzie zacząłem jako chłopak, a skończyłem jako mężczyzna. 2011 rok i trzy oferty: druga od Atleti, reszta nie miała znaczenia. Wracam z numerem 14 z jasnym celem: triumfować w moim domu. Antonio López, Raúl García, Godín, Juanfran, Koke, krew. Opaska kapitańska. Simeone na ławce, pięć fiest pod pomnikiem Neptuna. Rok 2014 i to zdjęcie, które wisi w tunelu na Calderón. Leganés. San Eladio, ten kościół obok mojego domu… Wszystko przewijało się w kółko. Odchodzi i wraca, mieszając się ze stadionem; z Vicente Calderón, którego głos przejmuje powietrze.
…Y se ve frente al balón, un equipo de verdad, que esta tarde también peleará…
Czterdzieści pięć minut drugiej połowy mija bez ważniejszych wydarzeń. Wygrywamy, ale przegrywamy. Wygrywamy, ale odpadamy. Kto mówi, że Atleti lubi przegrywać? Nie wie nic. Nie słyszał bicia mojej opaski, nie słyszał głośnego „Vamoooooos, vamoooooos!” Godína w szatni. Ktokolwiek tak mówi, nie wie nic. Nigdy nie zrozumie, że możemy przegrać, możemy zostać wyeliminowani; ale umierając na boisku, porażka nas nie dosięga.
W pewnym momencie kropla deszczu spada na moje ramię. Jest wielkości piłeczki golfowej.
Potem spada następna i następna i kolejna…
Patrzę na zegar: 86. minuta. Potem zerkam na trybuny: każda kropla draży tam rzekę. „Boże, ten deszcz ich zatopi”. Ich, pięćdziesiąt tysięcy. Ich, kibiców. Real nas eliminuje, a nad głowami szaleje sztorm.
Wtedy jednak Calderón daje Europie swoją ostatnią lekcję: nikt nie ma parasolki, ale nikt też się nigdzie nie rusza. I oni, pięćdziesiąt tysięcy kibiców, podnoszą ręce i krzyczą, dopingują głośniej niż kiedykolwiek; jakby wszystko było jeszcze możliwe.
…Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid…
Wtedy rozumiem, że ten deszcz nie ma znaczenia, że wręcz upiększa tę ostatnią europejską noc na Calderón. Nie ma znaczenia, że nie zagramy w Cardiff; że mamy zwycięstwo, ale odpadamy. Oni są cały czas tu z nami. Jakby deszcz ich nie moczył, jakby niebo wcale nie spadało im na ramiona. Są tu. Tu. Z nami, wpływają na nas.
Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid…
„Ufff”. To dla nich. Rozglądam się i czuję, że nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy – ani ja, ani Calderón przez całe swoje pięćdziesiąt lat. Widzę jak w pełnym deszczu śpiewają i tańczą i rozumiem, czym jest bycie Atleti: Atleti to oni, oni tu, oni ponad tym sztormem, oni, oni, oni; oni i my.
Moje oczy zalewają się wodą, która nie pochodzi jednak z chmur.
„Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid…”. Słyszę ich śpiewy, gdy schodzę do tunelu; i ponownie widzę moje zdjęcie na pomniku Neptuna. Mówię: „Wrócimy, wrócimy, niech Liga Mistrzów nie ma co do tego złudzeń”. Powtarzam: „Wrócimy, wrócimy”. Zrobimy to, bo znamy tylko jedną drogę, którą wskazuje Cholo: upadek to początek nowej historii. Niestety gdy to zrobimy, ten stadion, który jest w stanie nas obejmować i przytulać, nie będzie już stał.
Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid… Atleeeti, Atleeeti, Atlééético de Madrid.”