Barcelona przyjechała, Barcelona zagrała, Barcelona wygrała. Veni, vidi, vici. Ciężko było się spodziewać innego rozwiązania, bo bez względu na wszystko nasze ostatnie przygody z Dumą Kataloni są farsą. Nie ma znaczenia, czy Blaugrana gra w osłabieniu, czy w przewadze; czy z Messim, czy z Gabim; czy jest pewna mistrzostwa, czy nie. Nawet jak wyjdziemy na prowadzenie, to i tak na koniec mamy tyle punktów, ile Mateusz Klich rozegrał meczów w barwach Wolfsburga.
Nieważne. W tym sezonie już prawie nic nie jest ważne, bo osiągnęliśmy swój cel – wygraliśmy małą La Liga i awansowaliśmy do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Teraz zostało już tylko jedno.
Za pięć dni Atletico Madryt rozegra najważniejszy mecz w tym sezonie. Najważniejszy, bo nawet sierpniowe starcie z Chelsea o Superpuchar Europy nie budziło tylu emocji, co zbliżające się spotkanie z Realem. Nie dość, że są to derby, to dla obu klubów jest to jedyna szansa na to, by coś jeszcze przed letnią przerwą wygrać. Najprawdopodobniej jednak po raz dwudziesty szósty z rzędu zostanie napompowany balonik, który w trakcie samego pojedynku albo od razu pęknie, albo będzie stopniowo dogorywał i wypuszczał powietrze, by po 90 minutach wylądować w koszu na śmieci.
Kiedy w 1999 roku Rojiblancos po raz ostatni pokonali Królewskich (co ciekawe – na Santiago Bernabeu) miałem 7 lat i jeśli komuś bym w tym meczu wówczas kibicował, to zapewne gospodarzom. Po pierwsze Real był wtedy jednym z niewielu zespołów, jakie w ogóle ogarniałem, a po drugie grał tam Fernando Morientes (no i Raul, ale jednak to do El Moro miałem zawsze większą słabość). W każdym razie kilka lat później zacząłem kibicować Atletico, jednak wciąż nie dane mi było obejrzeć derbów, które byśmy wygrali.
W ciągu 14 lat można zrobić wiele rzeczy. Jedni są w stanie w tym czasie skończyć studia i wspiąć się po szczeblach kariery na co najmniej zadowalający poziom. Dla innych jest to okres profesjonalnej sportowej kariery w przypadku większości dyscyplin sportowych. Można odkładać 100 złotych miesięcznie, by zaoszczędzić w ten sposób blisko 17.000 złotych (no, nie uwzględniając inflacji). Od 1999 roku Los Blancos przez 14 lat dokładnie 25 razy mierzyli się z Rojiblancos i żadnego z tych meczów nie przegrali (ba, tylko 6 razy padł remis), wygrywając zarazem 10 ostatnich potyczek.
Dla porównania kilka najbardziej znanych europejskich derbów (wyniki mniej-więcej z minionych 15-20 lat):
Manchester United vs. Manchester City
Najdłuższa passa bez porażki: 14 (United)
Arsenal vs. Tottenham
Najdłuższa passa bez porażki: 21 (Arsenal)
Arsenal vs. Chelsea
Najdłuższa passa bez porażki: 16 (Arsenal)
Liverpool vs. Everton
Najdłuższa passa bez porażki: 9 (oba kluby)
FC Barcelona vs. Espanyol
Najdłuższa passa bez porażki: 18 (Barca), 11 (Espanyol)
Sevilla vs. Betis
Najdłuższa passa bez porażki: 12 (Sevilla) w tym 8 remisów
Celtic vs. Rangers
Najdłuższa passa bez porażki: 5-7 (oba kluby)
Milan vs. Inter
Najdłuższa passa bez porażki: 9-10 (oba kluby)
Roma vs. Lazio
Najdłuższa passa bez porażki: 10 (oba kluby)
Jednym słowem – wstyd.
O ile jeszcze od czasu do czasu potrafimy utrzeć nosa Barcelonie, o tyle z Realem nie wygraliśmy w XXI wieku ani razu. ANI RAZU. Nie wiem, czy to klątwa, czy po prostu jakiś paraliżujący stres wynikający z derbów. Jakie muszą zaistnieć okoliczności by Rojiblancos pokonali wreszcie swoich odwiecznych rywali? Nawet w mistrzowskim sezonie 1995/1996 dwukrotnie lepsi byli Los Blancos.
Zresztą po co aż tak daleko sięgać w przeszłość. Wystarczy przypomnieć sobie kilka ostatnich meczów.
26 listopada 2011 – na Santiago Bernabeu notujemy o dziwo świetny początek, którego zwieńczeniem jest gol Adriana. Co dzieje się dalej? Czerwona kartka dla Courtoisa, fatalna postawa Godina i w rezultacie Real rozjeżdża nas 4:1.
11 kwietnia 2012 – do przerwy na Vicente Calderon podopieczni Mou prowadzą 1:0, ale na początku drugiej połowy wyrównuje Falcao. To jednak wszystko, na co było nas stać. Znów 1:4.
1 grudnia 2012 i 27 kwietnia 2013 – to pierwsze spotkanie było wyrównane do momentu straty gola po kretyńskim zagraniu ręką Ardy Turana. Powietrze zeszło, 0:2. Drugi, najświeższy pojedynek znów zaczął się wspaniale, bo El Tigre już w 4. minucie zdobył bramkę na 1:0. Jednak co z tego, że Real grał rezerwami, że myślał o Borussii, że Atletico przeważało, że mogło wygrać. Królewscy i tak dopięli swego – wygrali 2:1 i na dobre skasowali nasze marzenia o wicemistrzostwie.
Co może być za pięć dni naszym atutem?
Stadion? Teoretycznie w finałach Copa del Rey z Los Blancos na Santiago Bernabeu triumfowaliśmy zaskakująco często, jednak ostatnia taka wygrana miała miejsce 21 lat temu. Futbol zmienił się na tyle, że chyba nie ma co zapatrywać się na tę zależność, choć nie obraziłbym się, gdyby Koke zdobył z rzutu wolnego tak piękną bramkę jak wówczas Schuster.
Skład? Dla Królewskich to zbyt ważny mecz, by wychodzić rezerwami. Zresztą piłkarze będą chcieli godnie pożegnać Jose Mourinho (no, może poza Casillasem, ale on i tak nie będzie grał), więc ambicji i motywacji nie powinno w Realu zabraknąć, przez co najprawdopodobniej zostaniemy zdominowani.
Presja? Niby nie jesteśmy faworytem i my możemy, a nie musimy, ale co z tego, skoro w głowach każdy ma te 14 lat i 25 meczów bez zwycięstwa. Którykolwiek piłkarz powie, że o tym nie myśli – kłamie.
W takim razie jest jakakolwiek szansa na triumf w Copa del Rey? W mojej ocenie nie. Chciałbym, żeby Gabi mógł podnieść puchar do góry, ale szanujmy się – jakie są na to szanse? Chelsea, Inter, Liverpool, Valencia – w starciu z tymi zespołami na arenie międzynarodowej byliśmy skazywani na porażkę, a mimo to zwyciężaliśmy. Ale żadna z tych ekip nie jest Realem, żadna z tych ekip nie potrafi nas tak perfidnie, cynicznie i zaciekle gnoić.
Na koniec można tylko przytoczyć słowa (bodaj) Jacka Nawrockiego, (byłego?) trenera Skry Bełchatów, który podczas przerwy w tie-breaku, przy fatalnym wyniku powiedział do swoich siatkarzy: – Teraz, to już tylko serduchem, bo umiejętnościami to nie wygramy.